piątek, 18 marca 2011

Wędkarskie wspomnienia - pierwsze kroki, lata 60-te

Niniejszy blog to tylko wstęp do kolejnych, w których zechcę opisać swoje przeżycia
i doznania związane z wędkarstwem. Przyszłe artykuły będą poświęcone następnym dekadom i zmianom jakie dokonywały się w tym okresie w mojej wędkarskiej mentalności,w wykorzystywanym sprzęcie, metodach połowu, łowionych gatunkach, środowisku naturalnym itp.

Cofnijmy się w czasie, jest druga połowa lat sześćdziesiątych południowo-wschodnia Polska, niewielkie miasteczko powiatowe o nazwie Krasnystaw. Malowniczo położone
w dolinie Wieprza, który dzieli je na część wschodnią i zachodnią. Miasto jakich wiele na wschodzie kraju ale dla mnie jedyne i niepowtarzalne. Brak dużych zakładów

przemysłowych, które mogłyby wpływać na środowisko naturalne. Większość ulic brukowana lub wyłożona kostką, te na nowo powstających osiedlach polne lub z rzadka wysypane żużlem. Kamieniczki w centrum stare jedno góra dwu kondygnacyjne (patrz zdjęcie). Na peryferiach dopiero powstające osiedla domków jednorodzinnych i bloków mieszkalnych budowane jeszcze tradycyjnymi metodami z cegły. Na ulicach z rzadka można dostrzec samochód jeżeli już to przeważnie ciężarowy. W kilkunastotysięcznej aglomeracji jeździ tylko jedna TAXI marki Warszawa garbus. Jednym ze środków transportu są pojazdy konne w większości furmanki na drewnianych centrowanych kołach, rzadziej na gumowych. Ślady tych pojazdów widać na każdym kroku. To tu
to tam leżą kupki końskiego nawozu. Szczególne nasilenie ruchu pojazdów konnych
i wszystko to co jest z tym związane ma miejsce w dni targowe tj. wtorek i piątek. Wtedy w całym mieście pachnie wsią a w gwarze ulicy wyróżnić można głosy woźniców „hejta, wiśta, na zad, wio i prrrrrr”. Targ jest podstawowym źródłem zaopatrzenia mieszkańców w drób (żywy), mięso, ser, śmietanę, jajka, kasze i zboża.

Pod względem wędkarskim Krasnystaw jest w tym okresie rajem. Nawet rolnictwo
z którego znana jest Lubelszczyzna nie wpływa szkodliwie na środowisko ponieważ bazuje głównie na nawozach naturalnych. W promieniu 10 km od miasta do Wieprza wpada cztery dopływy, których szerokość waha się od 3 do 5 metrów i tak:
- od południa, Żółkiewka (zwana przez miejscowych Kawenką), Wojsławka oraz Wolica,
- od północy Kasjanka.
Wszystkie atrakcyjne wędkarsko i płynące naturalnym korytem nie czyszczonym i nie pogłębianym z meandrami (duże meandry w których nurt rzeki po odbiciu się od przeciwległego brzegu zawraca miejscowi nazywają buchtami) i wykrotami. Brzegi porośnięte łoziną i to na znacznych odcinkach tak gęstą, że trudno znaleźć naturalne stanowisko wędkarskie. Większość stanowisk wymaga przygotowania przy pomocy siekiery i piłki. Jedynym wyjątkiem jest odcinek Wieprza i Żółkiewki
w obrębie miasta. Tu widać już próby ingerencji w naturalny bieg rzeki. Zmeliorowane i umocnione faszyną brzegi, na które zaczyna powracać łozina i drzewa (patrz zdjęcie).


Odwiedzając dopływy napotkamy młyny wodne (patrz zdjęcie). Na każdej z rzeczek można spotkać od jednego do dwóch w najbliższej okolicy. Wędkarze, którzy nie przepadają za łowieniem w nurcie rzeki mają do dyspozycji kilkanaście przepięknych i zasobnych w wiele gatunków ryb starorzeczy nazywanych tutaj przerwańcami.

W takim to otoczeniu zewnętrznym rozpoczyna się moja wędkarska przygoda. Chociaż nie tylko to ma wpływ na moje zainteresowanie, są też tradycje rodzinne. Dziadek
ze strony mamy wędkował i poławiał ryby w Żółkiewce jeszcze przed wojną. Tato rozpoczął wędkowanie zaraz po przyjeździe do Krasnegostawu oraz brat, który miał już za sobą pierwsze kroki wędkarskie. W domu często pomagam babci lub dziadkowi sprawiać ryby złowione przez tatę lub dziadka. Najczęściej w okresie wiosenno letnim są to płocie, jazie, karasie, klenie, leszcze, liny oraz drapieżniki takie jak okoń (nazywany garbusem), szczupak oraz sumek karłowaty (zwany byczkiem).
W okresie jesienno zimowym dochodzi jeszcze miętus. Jednak nie został bym wędkarzem bez wrodzonej ciekawości, dzięki której z otwartymi ustami słuchaczem opowieści dziadka, jak to dawniej wystarczyło pozostawić w rzece na noc czajnik, by rano wyłowić kilka miętusów lub węgorzy. Na porządku dziennym są też opowieści taty
z wypraw wędkarskich. To wystarczyło by w wieku sześciu lat namówić dziadka by zrobił mi pierwszą wędkę.

Nie wymagało to wiele pracy ale musiało trochę potrwać. Była późna wiosna kiedy pojechałem z dziadkiem do niedalekiego lasku. Tak nazywaliśmy sad prowadzony przez szkołę rolniczą, który był otoczony świerkami i leszczynami. Tu dziadek wyciął mi długi na około trzy metry kij z leszczyny. Po powrocie do domu został on okorowany, wyprostowany i poddany suszeniu. Dopiero po wysuszeniu co trwało tylko około dwóch tygodni ze względu na moją niecierpliwość, do jego szczytowego końca przywiązał mi dziadek około 3,5 metra żyłki w rozmiarze 0,3 mm i zamontował spławik (tradycyjnie z korka z gęsim piórem), ciężarek i przypon z żyłki w rozmiarze 0,2 mm wraz
z haczykiem. Tak skonstruowaną wędkę należało jeszcze przygotować do transportu przez okręcenie żyłki wokół wędziska i umocowanie haczyka w gumce z dętki, która była naciągnięta na dolną część kija. Otrzymałem również od taty kilka rezerwowych przyponów oraz chlebak na akcesoria. Można było już iść lub jechać na ryby.

Niebawem nadarzyła się okazja pojechać nad Żółkiewkę z dziadkiem. Bardzo przeżywałem ten wyjazd (zresztą każde następne także) wieczorem gdy dowiedziałem się o wyjeździe miałem problemy z zaśnięciem w myślach już widziałem brania ryb
i wyciągałem je na brzeg. Następnego dnia zaraz po wstaniu z łóżka byłem gotowy
do wyjazdu i nic więcej nie robiłem tylko ponaglałem dziadka - już jedziemy i już jedziemy. W końcu moje ponaglenia przyniosły skutek wyjechaliśmy rowerami około godziny siódmej. Wędki zostały przywiązane do ramy dziadkowego roweru. Do przejechania mieliśmy jakieś dwa kilometry przez wieś polnymi drogami, bo takie prowadziły nad tą rzeczkę, która wiła się wśród łąk podchodząc w niektórych miejscach pod zabudowania gospodarskie. Po przyjechaniu na miejsce, którym okazał się odcinek nie zarośnięty krzewami tylko z rzadka olchą. sąsiadujący z wodopojem dla zwierząt gospodarski i pastwiskiem. Koryto rzeki było dość wąskie około 3,5 metra porośnięte dość gęsto w tym miejscu glonami a głównie jelonkiem, który falował w nurcie wody. Gdzie niegdzie widać było czyste miejsca nadające się
do zastawienia wędki. Głębokość rzeczki na tym odcinku wynosiła od 1 m do 1,2 m.
Po rozłożeniu wędek zapytałem dziadka na co będziemy łowić odpowiedział,
że na robaki czerwone i udał się na pastwisko a ja jako ciekawe dziecko za nim.
Na pastwisku okazało się że dziadek chodzi i wyszukuje podeschnięte krowie odchody i odwraca je kijem. Jakie było moje zdziwienie gdy już przy pierwszym placku zebraliśmy siedem do dziesięciu czerwonych robaczków. Takie zbieranie bo nie można tego nazwać kopaniem zajęło nam niecałe dziesięć minut i byliśmy gotowi
do łowienia. Stanowisko wybrał mi oczywiście dziadek a był to wodopój dla bydła. Miejsce dla takiego wędkarza jak ja było idealne, czyste nie zarośnięte glonami
i drzewami z łatwym podejściem do wody tak, by nie można było łatwo stracić haczyka. Pierwsze ustawienie gruntu na wędce i założenie robaka na haczyk zostało zrobione przez dziadka, dalej musiałem radzić sobie sam. Zacząłem zarzucać wędkę
i pozwalać spławikowi spływać z nurtem tak jak mówił mi dziadek by przynęta szurała po dnie (od tego momentu metodę tę nazywałem szuranką). Początkowo niezdarnie zacinałem w każdym momencie kiedy tylko spławik schował się pod wodę, co nie przynosiło rezultatów ponieważ większość przy topień spławika powodowały nierówności dna. Dopiero uwaga dziadka, że zacinać należy w przypadku gdy spławik przesuwa się pod prąd bo to świadczy o tym, że jest ciągnięty przez rybę pozwoliła mi złowić swoją pierwszą rybę a był nim około piętnastocentymetrowy wąsaty kiełb. Korzystając z dziadka rady złowiłem ich tego dnia kilkanaście. Każdego złowionego kiełbia wpuszczałem do bańki, która zrobiona była z opakowania po dziesięciokilowej marmoladzie i napełniona wodą z rzeki. Wędkowanie zajęło nam do obiadu o moim efekcie już wspomniałem natomiast dziadek złapał ok. dziesięciu płoci i sześciu jelcy, które zabrane zostały do domu. Moje kiełbie wróciły do wody. Tak zakończyła się pierwsza przygoda wędkarska.

Do końca lat sześćdziesiątych nauczyłem się jeszcze łowić na przepływankę powierzchniową mając za przynętę muchę, konika polnego, chrabąszcza lub kowalika. Powiększyłem tym samym asortyment łowionych gatunków o ukleję(nazywaną wierzchówką) jelca, klenia i płoć. Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz